Kraterowe śmietniki
Podejście z Thorong Phedi do High Camp to jedno z najcięższych podczas całego trekkingu. Niby to tylko 1 km, ale różnica wysokości na tym krótkim odcinku to ponad 350 m. Do tego dochodzi rzadkie powietrze… Momentami z wysiłku i braku tlenu aż kręci się w głowie. Na ostatnim odcinku, kiedy budynki Thorong High Camp zdają się być już na wyciągnięcie ręki, co 10 kroków trzeba robić przerwę na uspokojenie oddechu. Inaczej idzie się udusić.
Wojtek i Karolina czekali już na mnie na górze. Dotarli jako pierwsi. Mieli na twarzach wymalowane od ucha do ucha szerokie uśmiechy – to satysfakcja z dotarcia na szczyt. Mam wrażenie, że ostatnich kilka kroków pokonuję tylko dzięki temu, że nie chce im pokazać jak bardzo jestem zmęczona. W przeciwnym razie chyba usiadłabym na środku drogi i nie wstała do wieczora.
Tymczasem gdy docieram do góry pierwszą wiadomością jaką od nich słyszę, jest pytanie czy wchodzimy na punkt widokowy położony jeszcze ponad zabudowaniami. Jasne – odpowiadam blado się uśmiechając… Na szczęście na horyzoncie ostatniego odcinka pojawia się Marta i udaje mi się wynegocjować trochę więcej czasu na odpoczynek – przecież muszę na nią poczekać 😉
Kiedy w końcu odłożyłyśmy w pokoju plecaki i uzupełniłyśmy zapasy wody ruszyłyśmy pod górę za Karoliną i Wojtkiem. Podejście było strome, ale bez 10 kg plecaka szło się całkiem przyjemnie jak na 5000 m n.p.m. Z góry rozpościerała się 360-stopniowa panorama na okoliczne szczyty i można było zobaczyć Thorong Phedi prosto z góry. Jeszcze godzinę temu właśnie tam się znajdowaliśmy… Widok (a może rzadkość powietrza?) zapierał dech w piersiach.
Po kilku a raczej kilkudziesięciu zdjęciach i podróżniczym small talk’u ze spotkanymi na szczycie ludźmi przyszedł czas na zejście na dół. W oddali było widać budynki obozu, rozstawione namioty i mały ogródek. Wszystko to władczo otaczały surowe szaro-brązowe szczyty, z gdzieniegdzie wystającymi białymi wierzchołkami. Nie mogłam nacieszyć oczu tym pięknym widokiem, gdy nagle mój wzrok przyciągnęły dwie kolorowe górki schowane za budynkami. Ich intensywne kolory zupełnie nie pasowały do otaczającego surowego krajobrazu, wyglądały… bardzo sztucznie.
W miarę schodzenia okazało się, że są to małe wysypiska śmieci. W wykopanych dołach były składowane dziesiątki, a może i setki kolorowych plastikowych butelek. Zielone sprite’y, pomarańczowe fanty i czerwone cole – ich intensywne kolory wyraźnie odcinały się od otaczającej szarości. To pamiątki, które spragnieni słodkich napojów turyści zostawiają tu po sobie, prawdopodobnie nie zastanawiając się nad tym, co z tymi butelkami dzieje się dalej. Czy z wysokości 5 000 m. n.p.m, gdzie nie ma nawet prysznica, ktoś znosi je na dół?
Moje pesymistyczne ja od razu zadało kolejne pytanie: ile takich dziur wypełnionych śmieciami zostało już zakopanych w okolic? Na co pozytywne (a może raczej naiwne?) ja odpowiedziało z nadzieję, że przecież ktoś musi pozbywać się tych śmieci w jakiś lepszy dla środowiska sposób, inaczej niedługo zabrakło by w okolicy miejsca na kopanie takich kraterowych śmietników, a Himalaje byłyby kompletnie zaśmiecone… Ale nawet jeżeli ktoś znosi je z gór na dół, to czy trafiają one do recyklingu? Patrząc na wysypiska śmieci i stan rzek w Katmandu szybko można dojść do wniosku, że znoszenie śmieci nie jest jeszcze rozwiązaniem problemu…
Biała husteczka
W końcu nadszedł ten dzień. Po 9 dniach trekkingu przyszedł czas na zdobycie przełęczy Thorong La Pass. Wyszliśmy z bazy o 8:00 rano. Słońce już zaczęło mocno świecić, ale wraz ze wzrostem wysokości spada też temperatura. Niebo jest zupełnie bezchmurne i intensywnie niebieskie, w sumie pogoda jest idealna.
Początkowo idzie nam całkiem nieźle. Krok za krokiem pokonujemy pierwsze zygzakowate podejście z Thorong High Camp w stronę przełęczy. Niestety kolejny zakręty przynosi lekkie rozczarowanie – przed nami kolejka niczym na Mount Everest… To jedyne przejście na drugą stronę góry w okolicy, więc wszyscy podróżnicy w końcu tutaj trafiają. Do tego ścieżka jest bardzo wąska, jakby była przyklejona do stromego zbocza. Nie ma miejsca, żeby się minąć, kogoś wyprzedzić, albo chwilę odsapnąć. Więc idziemy jeden za drugim gęsiego, oglądając nawzajem swoje plecy zamiast pięknych widoków.
Idę za panem, który zdecydowanie jest Nepalczykiem. Wygląda na osobę z okolicy, ale nie niesie bagażu. Prawdopodobnie jest przewodnikiem. Co chwilę obraca się za siebie i wypatruje kogoś w ciągnącej się za mną kolejce. W pewnym momencie wyciąga z kieszeni białą chusteczkę, wydmuchuje nos i… rzuca ją na ziemię jakby nigdy nic. Jej biel wyraźnie kontrastuje z szarą kamienną ścieżką.
Jestem tak zdumiona jego zachowaniem i zmęczona drogą, że nie jestem w stanie w porę zareagować i zwrócić mu uwagę. Ten obraz nie daje mi jednak jeszcze przez długi czas spokoju… Komu powinno na tym zależeć, żeby Himalaje nie były zaśmiecone? Mi jako turyście na pewno, ponieważ w przeciwnym razie zamiast oglądać ośnieżone szczyty i piękne panoramy, będę tłumaczyła moim wnukom a może już dzieciom, skąd się wzięły góry śmieci w Nepalu.
Ale przed wszystkim powinno zależeć na tym lokalnej ludności: przewodnikom, tragarzom, gospodarzom w teahouse’ach. Czyste Himalaje to ich przyszłość, inaczej stracą swoje główne źródło dochodu… Może tego jeszcze nie rozumieją? W końcu brak świadomości to często nasz największy wróg.
Poproszę sprite. A co z butelką?
Znajdujemy się na wysokości trochę ponad 4000 m. n.p.m. Po ok. 2 godzinach bardzo stromego zejścia z przełęczy Thorong La Pass w końcu dotarłyśmy z Karoliną do pierwszej znajdującej się na naszej drodze miejscowości. Jest tutaj kilka restauracji dosłownie na szlaku – przechodzi się przez ich ogródki, żeby pójść dalej szlakiem. Zmęczone wędrówką, zatrzymujemy się w pierwszej z nich i siadamy przy pierwszym stoliku z brzegu. Zły wybór? Możliwe, ale nie mamy siły wybierać, a stąd mamy widok na wszystkich schodzących z przełęczy ludzi, więc łatwiej będzie znaleźć resztę grupy.
Zeszliśmy tego dnia na tyle nisko, że w menu znowu są niższe ceny i można zamówić świeżo wyciskane soki. Wybór jest prosty – dwa razy sok jabłkowy. Po chwili dostajemy po szklance mętnego zielono-żółtego słodkiego napoju. Na jedzenie przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.
Na teren restauracji wchodzi razem z nepalskim przewodnikiem grupa starszych Niemców. Sporo takich mijaliśmy na szlaku. Nepal jest szczególnie popularny wśród tej narodowości i tej grupy wiekowej. Nadal czekamy na jedzenie więc obserwuję ich kontem oka. Przyciągają wzrok – są głośni, chodzą w tą i z powrotem nie mogąc się zdecydować czy chcą tylko coś wypić czy też zjeść, wprowadzają chaos. W końcu decyzja zostaje podjęta, każdy zamawia butelkę sprite’a. Po ciężkiej wędrówce należy się nagroda i trzeba uzupełnić spalone kalorie.
Każdy otwiera swoją butelkę, słychać syczenie uwalnianego gazu. Pierwszy łyk smakuje z pewnością niesamowicie – trochę im nawet zazdroszczę, ale wiem, że sama na pewno nie zamówię, żadnego napoju w plastikowej butelce. Napoje szybko znikają i po 10 minutach okazuje się, że prawie wszyscy gotowi są do dalszej drogi. Pozostaje pytanie co z butelkami? Nepalski przewodnik zbiera puste zielone plastiki i przekazuje dalej kelnerce – 8 kolejnych pustych butelek w 10 minut… A z góry tego dnia zejdzie do tej restauracji jeszcze nie jedna grupa hałaśliwych Niemców, która dołoży swoje pięć groszy do zaśmiecania Himalajów.
Dziewczyna niesie butelki do budynku. Odprowadzam ją wzrokiem aż znika w jego ciemnym wnętrzu. Zastanawiam się co stanie się z tymi butelkami dalej. Od najbliższej przejezdnej drogi dzieli to miejsce jeszcze godzina trekkingu. Może walają się za budynkiem popychane z kąta w kąt przez wiatr? Czy może jednak komuś na tyle zależy i jest na tyle świadomy, że znosi całe wory z zielonymi butelkami na swoich własnych plecach na dół? A może są po prostu palone? Albo zakopywane w ziemi? Gdyby tak każdy podróżnik zastąpił gazowane napoje na tych kilkanaście dni pysznym domowej roboty sokiem jabłkowym, to nie trzeba by było szukać na te pytania odpowiedzi…
salty.travels